0
Ninoczka 10 października 2018 20:40
Tytułem wstępu – poniższe moje wypociny nie są relacją [a przynajmniej w założeniu nie mają być] w dosłownym znaczeniu, ot raczej impresje, gdzieniegdzie okraszone jakimś przydatnym protipem :D

Od kilku lat hołduję niepisanej świeckiej tradycji wyjazdu okołourodzinowego. Krótkiego wypadu za miasto na dwa, góra trzy dni. W tym roku szczególnie chciałam uniknąć urodzinowej zawieruchy, więc lekko spóźniona, pod koniec sierpnia zabrałam się za szukanie biletu. Założenie było proste – gdzieś, gdzie w październiku jest ciepło, kolorowo, ludzie przyjaźni, jedzenie smaczne, a wino najlepiej smakuje na świeżym powietrzu.

Padło na Sewillę trochę przypadkiem, gdy w ucho wpadł dawno niesłyszany kawałek The Doors „Spanish Caravan” – „Andalusia with fields full of grain…” Wiedziałam, że „pól malowanych zbożem rozmaitem, wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” już nie będzie, będzie za to ciepło.

Wiadomo, że znowu nie ma nic z Poznania, więc wylot z Berlina. Berlin-Sewilla-Kraków. Dwa loty i trzy przejazdy autobusem, od 4-go do 6-go października. Dobrze, że Ryanair nie zastrajkował w tym terminie ;)

W przeddzień wyjazdu wiało złem i paździerzami, a ściana deszczu skutecznie utwierdzała w słuszności wyboru kierunku.

Czwartek, 4 października
Przed wschodem słońca Flixbus porwał mnie w kierunku zachodniej granicy. Na lotnisku Schonefeld 20-minutowa kontrola bezpieczeństwa i już mogłam zasiąść w saloniku podglądając kołujące samoloty, a na horyzoncie majaczący moloch nieukończonego lotniska Berlin-Brandenburg imienia Willy’ego Brandta. Jak zwykle nie ma parówek, jest za to typowa niemiecka sałatka ziemniaczana. Szybki boarding, samolot z około 90% obłożeniem, miejsce przy oknie, no to lecę 8-)

Trochę przysypiam, trochę spoglądam przez okno pstrykając kilka fotek (od razu przepraszam, bo fotograf ze mnie żaden). Lądujemy przed czasem, fanfary, oklaski i takie tam ;)

Image

Image


Z płyty lotniska do terminalu idzie się spacerem, żadnego rękawa, ani autobusu, kilkaset metrów wytyczoną ścieżką oraz między budynkami.


Image


Image


Image



Wypłacam trochę euro na drobne wydatki, niestety bankomat Euronetu życzy sobie 3,75 EUR, co i tak nie jest wygórowaną kwotą (5 EUR) w porównaniu z Santanderem. Autobusy lotniskowe linii EA odjeżdżają dość regularnie, a przejazd kosztuje 4 EUR, bądź 6 EUR za bilet tam i z powrotem, jeśli skorzysta się z niego w ciągu jednego dnia.

Z przystanku Prado de San Sebastian mam kilkunastominutowy spacer do hostelu. Trasa jest całkiem przyjemna, bo częściowo wiedzie przez park Jardines de Murillo.


Image


Po dotarciu na miejsce, zrzuceniu plecaka i szybkim ogarnięciu porzucam nadzieję, że moje zwiedzanie będzie miało jakikolwiek plan. A tak pięknie miało być, zakładałam – „a może wyskoczyłabym do Kadyksu, a może do Grenady? To nic, że mam tylko 48 godzin, przecież chciałam wycisnąć z wyjazdu jak najwięcej”. Nic z tego … zostanie mi niespieszne napawanie się miastem, które w gruncie rzeczy jest fajne, bardzo fajne. Mieszkając w samym centrum dokądkolwiek bym nie poszła, znalazłabym coś ciekawego do zawieszenia na nim oka, a na koniec i tak wylądowałabym przed Katedrą.

Image

Image


Wyjeżdżając samej często korzystam z hosteli, bo po pierwsze to redukcja kosztów, a po drugie możliwość poznania innych osób, a sam hostel bywa swoistą organizacją kulturalno - oświatową zarządzając wspólne gotowanie, czy inny free walking tour. Tym razem hostel położony jest w samym sercu miasta, w budynku z wnętrzami stylizowanymi na mauretańskie.

Image


Zanurzam się w uliczki dawnej dzielnicy żydowskiej, przyjemnie pachną przyprawy w okolicznych sklepikach, dźwięczy szkło, pobrzękują sztućce w małych restauracyjkach i bodegach, turyści, nie tak liczni, ale jednak obecni, wolnym krokiem suną wąskimi pasażami, kupując wachlarze i sukienki w charakterystyczne grochy.

Image

Image

Image



Wychodzę na główny deptak i przede mną staje ona – Katedra - wraz z charakterystyczną wieżą – Giraldą. Odtąd towarzyszyć będzie mi przez większość pobytu.

Image

Image

Image

Image


Mimo prób i starań nie jestem w stanie objąć katedry w całości w jednym kadrze, to ogromny budynek. To podobno największa gotycka świątynia na świecie, budowana przez jakieś sto lat, nosi wiele pozostałości architektury arabskiej, nic w sumie dziwnego, bo przez lata Sewilla była w rękach muzułmanów. Wystarczy spojrzeć na Giraldę – nie przypomina marakeskiego meczetu Kutubijja? No właśnie…

Image


Wolnym krokiem przez Plaza del Triunfo, przechodząc obok Alkazaru kieruję się w stronę Placu Hiszpańskiego.

Jest gorąco, upalnie można powiedzieć, nie na darmo Andaluzję nazywa się „patelnią Hiszpanii”. Mimo późnego popołudnia termometr nadal wskazuje 32 stopnie. Miejscowi mówią, że w lipcu często słupek sięga 45 stopni. Jestem ciepłolubna, ale żeby aż tak, to lekka przesada. Zwiedzanie w takich warunkach to masakra. Przegrywam w nierównej walce ze sprzedawcami lodowatej wody 0:1 - ceny jak na lotnisku ;)

Dorożkarze ustawiają się w rzędzie czekając na turystów płacących po kilkadziesiąt euro za przejażdżkę. Koni żal, bo kopyta ślizgają im się po bruku.

Image

Image

Image


Wiosną całe miasto pachnie kwiatami pomarańczy, podczas mojej bytności owoce były zielone i do pełnej dojrzałości brakowało im jeszcze trochę czasu. Chociaż i tak podobno pomarańcze są niezjadliwe, a ich cierpki smak doceniają jedynie Anglicy produkując z nich konfitury.

Image

NO8DO – w wielu miejscach można spotkać się z tym znakiem, Sewilla przyjęła go za swoiste logo, poczynając od latarni, przez słupy, plakaty, a kończąc na pokrywach studzienek kanalizacyjnych.
Ta ósemka w środku symbolizuje motek włóczki, po hiszpańsku mniej więcej - madeja. NO-madeja-DO, czyli fonetycznie No me ha dehado, czyli „nie porzuciła mnie” – w sensie Sewilla nie zostawiła mnie. Historia sięga czasów króla Alfonsa X, którego własny syn próbował pozbawić tronu, jednak mieszkańcy Sewilli opowiedzieli się po stronie króla i miasta, który w podzięce zostawił miastu taki „herb”.

Image

Image


Opuszczając plac przy katedrze docieram w okolice Torre del Oro – „złotej wieży” wybudowanej nad brzegiem rzeki. Kiedyś stanowiła część zespołu fortyfikacji miejskich, podobno przerzucenie grubego łańcucha z Torre del Oro do wieży znajdującej się ongiś na drugim brzegu skutecznie uniemożliwiało wpływanie statków Wikingów. Skąd Wikingowie w mieście? Rzeka Guadalquivir w latach świetności była spławna, można nią było dopłynąć aż do Atlantyku, choć to ponad 100 km. Mówi się, że Kolumb popłynął nią aż do Kadyksu, stąd wyruszył na podbój … Indii ;)

Image

Image

Image

Image

Image


Po kilkunastu minutach dochodzę do Plaza de Espana - Na potrzeby wystawy iberoamerykańskiej w 1929 roku wybudowano szereg budowli żeby uświetnić to wydarzenie, patrząc na plac z całkiem niezłym skutkiem.

Image

Image

Image

Image

Image


Spora powierzchnia z jednej strony półkoliście zabudowana i zwieńczona dwiema wieżami. Przed budynkiem rodzaj „wnęk”, ławek bogato zdobionych kaflami azulejos, gdzie dominuje kolor kobaltowy – jest ich 40, a każda symbolizuje hiszpańska prowincję. Widać całe rodziny szukające swojej prowincji, a następnie robiącej sobie zdjęcia na ławeczce.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Podcienie to też kilka ciekawostek – to miejsce gdzie słychać grę na gitarze, zawodzące flamenco, koreańscy turyści gromadzą się na schodach w poszukiwaniu cienia, to miejsce, gdzie ze zdumieniem obserwowałam, jak w ciągu 3 sekund można cały nielegalnie sprzedawany zapas wachlarzy zwinąć w prześcieradło i uciec przed policją patrolującą plac.

Image

Wreszcie to miejsce, które kilkukrotnie było scenerią do filmów, grało choćby w filmie „Lawrence z Arabii”, ale chyba najbardziej znane jest miłośnikom Gwiezdnych Wojen, gdzie w Epizodzie II zagrało planetę Naboo.

Był więc tutaj Anakin Skywalker, było i F4F. A co !!! ;)

Image

Image

Image

Image


Przez środek placu przepływa kanałek, po którym można popływać łódką. Myślę, że kilku znajomych by się pokusiło ;)

Image

Pogapiwszy się bez celu przez dobre pół godziny wracam do centrum. Słońce powoli zachodzi, robi się bardziej klimatycznie, na ulice zaczynają wychodzić zwykli mieszkańcy idąc na tapasy, czy szklaneczkę pomarańczowego vino de naranja. Rzeczywiście szklaneczkę, góra dwie, bo po większej ilości można zaliczyć potężny katzenjammer, jest słodkie i mocne.

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (10)

japonka76 10 października 2018 23:11 Odpowiedz
Gratuluje pierwszej relacji na forum. Dobre pióro i ładne wyczucie na przekaz informacji, bez przeładowania.. Powinnaś pisać częściej. Czekam jeszcze na Twoje zdjęcie w sukience w grochy. ;)
firley7 11 października 2018 01:07 Odpowiedz
Podoba mi się Twoja Sewilla. Świetne miejsce na niespieszną wycieczkę. Patrząc na niektóre zdjęcia Sewilli wydaje mi się jakbym równocześnie była w Bolonii, Wenecji, Bari czy Krakowie :) Mam nadzieję, że dzięki Twojej relacji odwiedzę Sewillę.
metia 11 października 2018 01:14 Odpowiedz
Sewilla wygląda bardzo obiecująco - trzeba się będzie wybrać :)A cała wyprawa przypomina mi nieco klimatem zeszłoroczną wyprawę na sylwestra do Walencji - na miejscu byliśmy w sumie 4h dłużej, niż w podróży :lol:
ninoczka 11 października 2018 08:49 Odpowiedz
Japonka76 napisał:Czekam jeszcze na Twoje zdjęcie w sukience w grochy. ;)Cóż... mam takie zdjęcie, ale to może przy innej okazji ;)
sko1czek 11 października 2018 10:50 Odpowiedz
Tak, poprosimy o zdjęcie w sukience w grochy.Marna jakaś ta relacja. Kompletny brak informacji nt saloniku w SVQ. Czy działa fast track? Ile kosztuje Uber z lotniska i dlaczego tłukłaś się autobusem? Jaka sytuacja z przydziałem miejsc w FR, to przecież aż 3,5 godziny lotu! Czy rozdzielali rodziny? Czy w hostelu dostałaś upgrade za status oraz czy były owoce południowe i szampan? Ten byczy ogon - naprawdę go zjadłaś?A Giralda robi się ze starości coraz bardziej krzywa...Nina, piękny debiut w relacjach fly4free. Gratuluję i zazdroszczę samozaparcia, ja nie potrafię się zebrać. Śliczne zdjęcia i ciekawy tekst. Andaluzja, chociaż bardzo turystyczna to jednak jeden z moich ulubionych rejonów Hiszpanii i w Europie. No i ciesz się, że nie leciałaś latem bo gorąc wtedy nie do wytrzymania. Skoro katedra i alkazar tak bardzo przypadły Ci do gustu, powinnaś zobaczyć La Mezquitę w Granadzie. Koniecznie.
ninoczka 11 października 2018 11:06 Odpowiedz
Sukienka to jak pisałam przy innej okazji ;)Salonik SVQ jest słaby, strasznie słaby. Mieli 3 piwa, z czego jedno bezalkoholowe. Chociaż kanapki były ;)Temat fast tracka nie był sprawdzany, o Uberze w ogóle z gorąca nie pomyślałam, a upgradem w hotelu była zasłonka przy łóżku ;) Owoce południowe tylko na drzewach/niedojrzałe/a_nawet_jak_dojrzałe_to cierpkie_i_niejadalne ;)Byczy ogon, jak to ogon, zjadliwy w tych częściach, w które dało się wbić widelec.
handsome 11 października 2018 12:14 Odpowiedz
Bardzo przyjemnie się czytało i fajne foto. A żeby monotematycznie nie powtarzać wcześniejszych podpowiedzi to poproszę na przekór o Twoje foto ale ...bez sukieneczki a nawet bez... :mrgreen: :mrgreen: :mrgreen:
pabien 11 października 2018 12:46 Odpowiedz
Widzę dużo zdjęć proto Pałaców Kultury,
ninoczka 11 października 2018 12:53 Odpowiedz
to chyba jakieś zboczenie ;)
cicha-woda 24 października 2018 14:20 Odpowiedz
@Ninoczka bardzo fajna relacja i zdjęcia - proszę o kolejne. Muszę do Sewilli wrócić, najlepiej jak najszybciej :D bo to miasto mnie zauroczyło.A co do ulicznych pomarańczy to są całkiem zjadliwe już w połowie listopada ;) co prawda są mało soczyste i czasem z lekką goryczką, ale niezbyt kwaśne. Przynajmniej jeśli chodzi o owoce, które same już spadły z drzewa. Oczywiście te kupowane w sklepie są dużo lepsze - w końcu nawadnianie gai pomarańczowych robi różnicę.